Po epoce PRL-owskiej bankowości prawie bezpośrednio wjechaliśmy w pełnym pędzie w epokę kart, które są coraz bardziej wymyślne, coraz bardziej nasycone technologiami i jednocześnie coraz bardziej wirtualne. Nie jest to takie oczywiste – przykładem mogą być Stany Zjednoczone, gdzie życie z kartą, ale bez czeków i dyżurnej porcji gotówki nie wygląda tak prosto jak w kraju nad Wisłą.
Pochód technologii przez świat finansów jest imponujący. I świetnie. Zwłaszcza, jeżeli tak jak ja, startuje się z dosyć niskiego poziomu, czyli jako obywatel, który stał godzinami na peerelowskiej poczcie, żeby wypłacić pieniądze z książeczki PKO.
Jest jednak w świecie stechnicyzowanego pieniądza kilka raf, z którymi lepiej się nie zderzyć. Podstawowa – to oczywiście kwestie dotyczące bezpieczeństwa, w sektorze finansowym rozwiązane w sposób bardzo zaawansowany. Nie zwalnia to jednak nas, klientów banków, z czujności. Kolejne ryzyko jest nieco bardziej skomplikowane i ociera się o istotę wyrafinowanych pod względem technologii usług finansowych.
Otóż w finansowej e-rewolucji chodzi o to, by było wygodnie. I bardzo dobrze – dostęp do konta z najróżniejszych urządzeń czy rozbudowane możliwości płatności mocno ułatwiają życie. Jednocześnie jednak chodzi o to, aby było szybko – zarówno jeżeli chodzi o możliwość kupna czegokolwiek, jak i płatność. Doświadczenia dotyczące e-handlu mówią, że likwidacja jednego kliku w procesie sprzedaży, potrafi podnieść obroty o kilkadziesiąt procent. Usuwanie tego typu barier jest szczególnie na rękę przedstawicielom pokolenia Z, czyli dwudziesto, dwudziestoparolatkom. Czasem określa się ich jako pokolenie „Now”. Chcą natychmiast mieć to, co wypatrzą, albo zostanie im zarekomendowane w sieci. A zbyt skomplikowany proces na przykład autoryzacji płatności – delikatnie mówiąc – temu nie sprzyja.