Był moment, w którym chcieliście zrezygnować z tego, co już budowaliście, bo mieliście dość ciężkiej pracy?
Oczywiście. Stworzenie Slowhopa to była ogromna ilość pracy. Taki chyba jest los każdego przedsiębiorcy. W pewnym momencie pojawiło się u mnie wypalenie. Na szczęście Slowhop prowadzimy wspólnie z mężem. On miał siły i chciał rozwijać ten projekt, więc więc na pewien czas został sam na polu bitwy, a ja wzięłam półroczny urlop, podczas którego pisałam powieść. To było zbawienne, po pół roku wróciłam z nową energią. Zapamiętałam ten okres w moim życiu, bo miałam wrażenie, że ta praca w pewnym momencie mnie przygniotła. Na słowo Slowhop reagowałam płaczem.
Ile jest obecnie miejsc w waszej bazie?
Ponad dwa tysiące. To głównie obiekty w Polsce, ale zaczęliśmy też rozszerzać działalność na sąsiednie kraje - Litwę, Słowację czy Czechy. Sprawdzamy, czego oczekują od nas nasi klienci, dlatego pojawiliśmy się też z ofertą z rejonu Morza Śródziemnego. Mamy w serwisie i Portugalię, i Hiszpanię, i Francję. Na razie to bardziej wizytówka, ale badamy, czy ludzie są zainteresowani.
Jak Polska wypada cenowo w stosunku do Europy?
W kategorii „slow” wciąż jesteśmy dużo tańsi. Wiele osób szuka klimatycznych miejsc na przykład w Chorwacji i pojawia się zdziwienie, że ich na to nie stać. Natomiast jeśli porównujemy slowhopowy domek do zwykłego apartamentu w Chorwacji, to będziemy drożsi.
Obecność za granicą to działalność obliczona na pozyskanie klientów z Polski czy raczej cudzoziemców?
Pierwotnie koncepcja była taka, żeby stworzyć np. czeskiego Slowhopa dla Czechów, litewskiego dla Litwinów itd. Okazało się jednak, że te rynki nie są tak rozwinięte jak nasz, więc miejsc, które spełniają nasze kryteria, jest tam dużo mniej niż w Polsce. Potrzebowalibyśmy też dużo większego finansowania, żeby zaistnieć na zagranicznych rynkach. W efekcie zmieniliśmy podejście, uznaliśmy, że przede wszystkim chcemy pokazywać Polakom ciekawe miejsca za granicą. Widzimy jednak użytkowników z Niemiec czy Czech, którzy buszują w naszym serwisie. Głównie rezerwują miejsca w Polsce, ale Czesi coraz chętniej rezerwują też czeskie czy słowackie miejscówki. Skala jest mała, ale widzimy zainteresowanie.
Odwiedziliście wszystkie miejsca z oferty Slowhopa?
Nie. Od początku wiedzieliśmy, że nie możemy być blogerami. Slowhop nigdy by nie powstał, gdybyśmy jeździli po miejscach z naszego serwisu. To było niemożliwe. Trzymamy się weryfikacji „biurkowej”. Poza tym dzisiaj mamy „swoich” gospodarzy w wielu regionach Polski. Jeśli zgłasza się do nas jakieś nowe miejsce, możemy je szybko zweryfikować.
5 lat temu wspominała pani, że odrzucacie 95 procent obiektów, które się do was zgłaszają. Ile odsiewacie dzisiaj?
Około 75 procent. Jakość miejsc w Polsce jest obecnie dużo lepsza niż kiedyś. To pierwsza zmiana, ale zmieniliśmy też nasze kryteria. Gdy zaczynaliśmy, braliśmy pod uwagę głównie estetykę, bo chcieliśmy pokazać ładniejsze oblicze wakacji na wsi. Teraz piękne wnętrza i zrozumienie czego potrzebują turyści z miast to już norma. Pojawiły się za to inne wyzwania: w Polsce powstają farmy domków na wynajem, całe osiedla łanowe. Wychodzimy z założenia, że człowiek, który poszukuje spokojnych wakacji w duchu slow, nie chce wylądować na osiedlu domków, dlatego musieliśmy dostosować nasze kryteria i ustalić, ile domków może być na działce i jaka odległość powinna je dzielić, żeby goście mogli odpocząć. Zwracamy też uwagę na to, czy dane miejsce nie tylko nie szkodzi lokalnym społecznościom i środowisku naturalnemu, ale czy im pomaga. Analizujemy na przykład, czy dany dom swoją architekturą nie popsuł krajobrazu, czy nie powstała paskudna nowoczesna bryła w miejscu, gdzie na przykład stoją wyłącznie tradycyjne domy. Aspektów, które bierzemy pod uwagę, jest obecnie dużo więcej niż 8 lat temu. Sprawdzamy miejsca nie tylko na etapie wstępnym, ale też później. Bywa, że miejscówki, które mamy w ofercie, z czasem tracą jakość. Powodów może być wiele – ktoś nie ma zapału do tego biznesu, albo zmienił się właściciel.