Ojciec zabierał mnie na plan od małego, tam spędziłem większość dzieciństwa. Zaraziłem się kinem przez osmozę. Bardzo późno odkryłem, że można robić w życiu coś innego niż kręcić filmy. (śmiech)
W moim przypadku wybór ścieżki zawodowej był oczywisty. Obserwuję, że łatwiej mi dogadać się z filmowcami, których – tak jak mnie – ukształtowało dziwaczne combo popkulturowych doświadczeń lat 90.
Pierwszym filmem, który obejrzałem w kinie z tatą, był „Leningrad Cowboys jadą do Ameryki” Akiego Kaurismäkiego. Chłonęliśmy wtedy na równi „Pulp Fiction” co „MacGyvera”, „Drużynę A” czy „Yattamana”, „Gigiego” i inne seriali anime na Polonii 1.
I horrory klasy B?
Zdecydowanie. Jeśli chce się dziś mówić o rzeczach ważnych i docierać do młodych widzów, trzeba ubierać filmy w ciekawą, rozrywkową formę.
Kino gatunkowe ma szansę pełnić formę takiej tuby dialogującej z młodym widzem. Udowodnili to Ari Aster i Jordan Peele. Dzięki takim filmom jak „Dziedzictwo. Hereditary”, „Midsommar. W biały dzień” czy nagrodzone Oscarem za scenariusz „Uciekaj!” horror wszedł na salony.
Myślałem, że to przyniesie wysyp podobnych pomysłów u nas. Ale w krótkich metrażach wciąż nie widać zabawy konwencjami, najwyraźniej młodzi twórcy boją się jeszcze ryzyka.
Co masz na myśli?
Oglądam dużo etiud. Choć ewidentnie wzrasta świadomość młodych reżyserów i jakość tych filmów, to są jeszcze w większości szalenie klasyczne. Kiedy ryzykować, eksperymentować, szukać, jeśli właśnie nie na etapie szkoły?
Producenci oglądają potem te filmy i nie szukają w nich idealnych form tylko właśnie poszukujących twórców. Budowanie portfolio z etiud studenckich pod kątem kina, jakie chce się robić później, to rzecz absolutnie kluczowa, aby kiedyś zrobić swój pierwszy film.
Tak to działa?
Dam przykład: po obejrzeniu „Magmy” zadzwoniłem do Pawła Maślony. Chciałem z tym facetem pracować. Tak powstał „Atak paniki”. Podobnie z Piotrkiem Domalewskim, byliśmy dogadani jeszcze przed sukcesem „Cichej nocy”.
Debiut Bartosza M. Kowalskiego „Plac zabaw” spotkał się z krytyką ze strony niektórych, ale jednego nie można mu odmówić: był wyrazisty. Dlatego został zapamiętany. Dzięki shortom poznałem też poczucie humoru Kaliny Alabrudzińskiej, wiedziałem, że ma genialne wyczucie wielowymiarowych postaci kobiecych. A tego właśnie potrzebowaliśmy w serialu „Sexify” dla Netflixa.
Producent bierze na siebie ryzyko finansowe, to jasne. Ale żeby w ogóle do mowy o ryzyku doszło trzeba przekonać dziesiątki osób, że zainwestowanie w konkretnego reżysera swojego czasu i pieniędzy ma sens. Dlatego muszę mieć pełne zaufanie do twórcy, z którym wchodzę na pokład. Spędzam z nim też potem więcej czasu niż we własnym domu, więc fajnie żebyśmy się przynajmniej lubili.