– Za wszelką cenę chcemy unikać nowomowy – tłumaczy Ola. – Zależało nam także na tym, aby kosmetyki naturalne przestały kojarzyć się z nijakimi, aptecznymi opakowaniami, dlatego sięgnęłyśmy po eleganckie opakowania, takie trochę „glamurowate”.
Grupą docelową są kobiety w każdym wieku, również i te, które nie interesowały się naturalnymi kosmetykami, o średnio zasobnym portfelu – ceny kosmetyków to mniej więcej środek rynku. Szansa na zaprezentowanie się szerszej publiczności przyszła już po trzech miesiącach, a pomogły wcześniejsze korporacyjne kontakty. – Poszłyśmy do Aelia Duty Free, operatora sklepów wolnocłowych na lotniskach – wspomina Ola – Powiedziałyśmy, że jesteśmy Sky Girl i potrzebujemy pasa startowego. Dostałyśmy cztery miesiące i cele sprzedażowe. Przekroczyłyśmy je kilkakrotnie.
Efekt – marka nie tylko pozostała na pięciu polskich lotniskach, ale – z racji odświeżających właściwości i małych, poręcznych opakowań – zyskała miano „tych kosmetyków dla stewardess”. Można je też znaleźć w drogeriach, butikowych perfumeriach i w sklepie internetowym.
Jak to się spina biznesowo? Dziewczyny przyznają, że na milionowe obroty muszą jeszcze poczekać, ale po dwóch latach finansowania zgodnie z zasadą „trzech F” – family, friends and fools (rodzina, przyjaciele i wariaci) – zaczęły w końcu wychodzić na swoje. Marzy im się eksport – najpierw na rynki unijne, potem dalej. Zapewne na Bliski Wschód, bo już pukają do nich dystrybutorzy z Dubaju i innych krajów Zatoki Perskiej.
– Wiemy, że dalej same nie pociągniemy, więc szukamy inwestora – mówi Ela. – Ale takiego, który zostawi nam wolną rękę. Nie chcemy iść na skróty, a już na pewno nie kosztem jakości. Niejednokrotnie słyszały, że w tym samym czasie, w którym wypuszczają na rynek jeden krem, można by wypuścić trzy. – Bo my w nieskończoność testujemy – mówi Ola. – Chcemy mieć pewność, że nowy kosmetyk jest dokładnie tym, o który nam chodziło.