Wydawałoby się, że w dobie FOMO (fear of missing out – z ang. strach przed tym, że coś może nas ominąć), niewymagających programów telewizyjnych, ogłupiających appek, spadającego czytelnictwa i ogólnej pogardy dla „wykształciuchów” czeka nas tylko ciemność. Czasy, gdy intelektualiści wyznaczali mody i kierunki w życiu i sztuce, gdy ciągnęły za nimi tłumy fanów, znałam tylko z domowych opowiadań i starannego śledzenia historii kultury. Na czele ruchów hipisowskich stali przecież m.in. beatnicy, w tym Allen Ginsberg. Rewolucję roku 1968 wspierali m.in. Jean-Paul Sartre czy Simone de Beauvoir. W kolejkach do księgarni stały kolejki, poezja budziła respekt i emocje, w muzeach roiło się od zwiedzających, podobnie jak w galeriach sztuki. Nawet muzyka – w tym ta szalona, rockowa – była intelektualna (w końcu któż inny, jeśli nie intelektualiści, miałby czelność i wyobraźnię skomponować tak złożony utwór, jakim jest „Bohemian Rhapsody”? Tu ważna informacja – większość członków zespołu Queen miała już wtedy na koncie doktoraty).
Czytaj też: Gucci, Prada, TikTok: po co domy mody się w to bawią?
Potem, wraz z przełomem lat 80. i 90., a szczególnie z nadejściem nowego tysiąclecia, gdy pojawił się powszechny dostęp do internetu, a milenialsi i przedstawiciele generacji Z zaczęli kształtować swoje poglądy, pojawiła się obojętność na te wszystkie przebrzmiałe, nudne intelektualne zagrywki poprzednich pokoleń. Kultura obrazkowa wyparła kulturę słowa. Albo, jak chciał filozof i teoretyk komunikacji Marshall McLuhan, w efekcie pojawienia się mediów elektronicznych weszliśmy w fazę retrybalizacji. Oznacza to, że wyparliśmy kulturę druku wymieniając ją na kulturę obrazkową i obrazkowy język, którym komunikuje się powstała w ten sposób wspólnota tworząca globalną wioskę.
Krótko mówiąc: jesteśmy świadkami, ale i sprawcami regresu kulturowego. Warto podkreślić, że McLuhan ostrzegał już przed tym jeszcze w latach 60, ponad pół wieku temu. Media szybko rozpoznały niewielkie wobec nich oczekiwania, serwując coraz gorszy, coraz bardziej miałki, mniej wymagający przekaz. I nauczyły nas braku uważności. Zanikła umiejętność słuchania i wyciągania wniosków. Popkultura tłamsiła kreatywność podając ciągle to samo, ale pokryte posypką w coraz to nowych kolorach. I w tym kotle niespodziewanie pojawiła się iskra nadziei.
W czym Brad Pitt nosi swoje ulubione książki?
W kwestii powrotu intelektualizmu w popkulturze, kulturze, życiu codziennym czy modzie, zrobiło się gęsto dopiero całkiem niedawno. Początki były dość niewinne. Alessandro Michele, stojący na czele Gucci, wkładał w ręce modeli na wybiegach książki, a potem otworzył księgarnie Gucci Garden we Florencji i Wooster w Nowym Jorku, gdzie swoje wiersze recytowała Florence Welch, frontmanka grupy Florence & The Machine.
Czytaj też: Harry Styles i nowy wzorzec męskości: chłopaki znowu płaczą
Literatura i sztuka stały się też znakami rozpoznawczymi Jonathana Andersona odpowiedzialnego za kolekcje w domu mody Loewe i JW Anderson. W jego projektach pojawiają się cytaty z Oscara Wilde’a czy odniesienia do artysty znanego jako Tom of Finland. Głośnym echem odbiła się kampania męskiej kolekcji Andersona na jesień 2018, w której m.in. Josh O’Connor (znany z roli księcia Karola w serialu „The Crown”) czytał jedną z pozycji wchodzących do kanonu klasyków literatury – „Madame Bovary” Gustave’a Flauberta. Oprócz wspomnianej książki, w limitowanej edycji pojawiły się też inne – „Don Kichot”, „Drakula” czy „Portret Doriana Gray’a”, wszystkie w nowej oprawie, na których okładkach widniały zdjęcia Stevena Meisela. W tym czasie aktorzy, jak Emma Roberts czy muzycy, jak Florence Welch, zaczęli zakładać swoje instagramowe kluby książki.