Było to dosyć dawno, jeszcze w zeszłym wieku, czyli jakieś dwadzieścia lat temu. Mój znajomy, jeden z najwybitniejszych polskich krytyków filmowych, wzbudził lekką sensację na szwedzkiej Gotlandii. Pojechał tam na wakacje i zwiedzał okolicę. Problem w tym, że Gotlandię przemierzał pieszo, co nawet wśród wyluzowanych Szwedów budziło konsternację. „Dlaczego nie jeździsz rowerem?” – to pytanie dopadało go na prawie każdym gotlandzkim kroku.
Krytyk tłumaczył, że tak lubi, że zdrowo, że dzięki wędrówce na piechotę jest w stanie więcej dostrzec i zaobserwować. Efekt osiągnął co najwyżej średni, wyraz sceptycyzmu jakoś ponoć nie chciał zejść z twarzy tubylców. Dobrze przynajmniej, że dopytywali się o rower, a nie o to, gdzie nasz bohater podział auto.
Żyjemy w epoce ostrego kryzysu chodzenia, czyli jednej z najbardziej naturalnych czynności. Jeżeli aktywność fizyczna – to przecież ton nadaje bieganie czy rower, najlepiej w pseudo profesjonalnych ciuchach, w towarzystwie niezbędnych rzekomo elektronicznych gadżetów. Jeżeli już chodzenie – to nordic walking (polecam, ale warto na początku poduczyć się techniki) albo sportowy chód (tutaj akurat bym uważał).
fot. Sirpa/Pixabay
Ale marsz? Zwykły, intensywny marsz? To przecież passe, co takiego jest sexy w maszerowaniu kilku przystanków po mieście? Na topie są elektryczne hulajnogi, od biedy jeszcze rowery na wynajem, ale nie własne nogi.