Z zewnątrz restauracja jest podobna do wielu innych znajdujących się na starówce – duży ogródek, zimą przykryty folią i miła pani zachęcająca do wejścia do środka. Nazwa wyeksponowana jest na podświetlanym potykaczu, który jednak bardziej kojarzy się z barem szybkiej obsługi niż z mrocznymi czeluściami ponurego zamczyska hrabiego.
Jednak po wejściu do środka akcentów kojarzących się z Drakulą jest dużo więcej. Nie da się nie zauważyć np. wielkiej kraty nad wejściem, przypominającej bramę do średniowiecznego zamczyska. Podobnie w środku – drewniane stoły i krzesła ustawione są jak do średniowiecznej uczty.
Klimat podkreśla także oświetlenie, które nie jest tu nadmiernie eksponowane. W dodatku prawie w całym lokalu (a ściślej mówiąc: w ogródku i w „sieni”) można palić, więc możemy tu poczuć się jak w dawnych czasach. Niestety właściciele lokalu nie poszli za ciosem i nie ubrali kelnerek i kelnerów w stroje nawiązujące do transylwańskiej legendy, przez co miejsce traci wiele ze swojego uroku.