Kiedyś mój znajomy założył się z kolegą dziennikarzem, że jak będą mieli śródlądowanie w Maroku, podejdzie do pierwszego mężczyzny i powie mu… – tu padło brzydkie słowo, często pisane z błędem ortograficznym na początku – a zaczepiony człowiek nie tylko się nie obrazi, ale wręcz ucieszy. I zakład wygrał, bo istotnie arabskie słowa powitania brzmią częściowo dość podobnie do owego przekleństwa.
Czy uczciwie wygrał? Poniekąd tak, bo wprawdzie bazował na podróżniczej niewiedzy kolegi ale… też na jego przywiązaniu do schematów i tego, co dobrze znane, a to podróżniczy grzech bez odpuszczenia.
Fakt, że turysta jako taki z reguły traktowany jest jak istota „specjalnej troski”, niczego nie zmienia. Bo turysta, wiadomo, wie lepiej i mu się wydaje, nie zna ani kultury, ani obyczajów, więc wybaczyć mu można więcej. Ale to złudne przekonanie.
Gdzieniegdzie owe normy obyczajowe mają jak najbardziej prawne ramy. Przesądny Polak, kiedy mu upadnie pieniążek na ziemię, oczywiście musi go przydepnąć „żeby kasa nie uciekła”. Za taki numer w Tajlandii można trafić za kratki. I nie chodzi o prawno-systemową walkę z przesądami, ale o szacunek dla króla tego kraju, który zgodnie z krajowym prawem jest nie tylko najwyższym władcą, ale ma boskie przymioty. Tymczasem zgodnie z zasadami buddyzmu (a większość Tajów to buddyści) stopa jest najbrudniejszą częścią ciała. Kiedy siadamy, wyciągnięcie stóp tak, by podeszwami były zwrócone ku rozmówcy, uchodzi za obrazę, a co dopiero przydepnięcie wizerunku króla. To wprost obraza majestatu i… złamanie prawa.