Te pytania chciałam zadać Ewie Łabno-Falęckiej, menedżerce, kolekcjonerce sztuki, współzałożycielce Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Wywiad potoczył się jednak zupełnie inaczej. Powstała niezwykle szeroka rozmowa o sacrum i profanum w świecie sztuki, o zbieraniu znaczków, o literaturze, o Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie – i o tym, dlaczego nie należy kupować dzieł sztuki kierując się zasadą „to mi się podoba”
Każdy kolekcjoner pokonuje inną drogę do świata sztuki. Jak Pani znalazła się w tym fascynującym świecie?
Ewa Łabno-Falęcka: Na początku dygresja: Kolekcjonowanie sztuki nie różni się w zasadzie niczym od kolekcjonowania znaczków, komiksów, prospektów samochodowych, cygar, rzadkich alkoholi, zabytkowych aut czy wrażeń z egzotycznych podróży. W marketingu mówimy nawet, że obecny rynek to „rynek doświadczeń”.
Człowiek z natury jest zbieraczem. Doskonale pokazał to w swojej konceptualnej pracy „The Man Who Never Threw Anything Away” Ilya Kabakov. Warto więc zastanowić się, dlaczego zbieranie znaczków nikogo nie dziwi, a kolekcjonowanie sztuki to w powszechnej opinii ciągle jednak coś niezwykłego? Kolekcję budowaliśmy wspólnie z mężem, z wykształcenia doktorem fizyki. Ponoć wiele umysłów ścisłych ma szczególne predyspozycje do tworzenia i recepcji sztuki. Na pierwszą randkę zabrał mnie do kościoła pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny na krakowskich Azorach, żebym zobaczyła wspaniałe polichromie Jerzego Nowosielskiego.
Potem często odwiedzaliśmy krakowskie galerie, których pod koniec lat 80. nie było dużo: Zderzak, Rostworowski, Bunkier Sztuki. Kolekcja sztuki nowoczesnej w Muzeum Narodowym w Krakowie kończyła się na Fałacie. Fascynował nas oczywiście Kantor i Hasior, intrygowali Ćwiertniewicz i krakowscy „Nowi Dzicy”. Marzyliśmy o zakupie sztuki, nawet układaliśmy listę takich marzeń. Ale pracowaliśmy wtedy oboje na UJ, więc od strony finansowej to były mrzonki.