Rafał Olbiński: nie boję się ryzyka. Dobrze na tym wyszedłem

Wolę żałować tego, co zrobiłem, niż tego, czego nie zrobiłem – mówi Rafał Olbiński, wybitny polski malarz i plakacista. – Wydaje mi się, że na dłuższą metę dobrze na tym wyszedłem. Warto podejmować ryzyko. Jeśli tego nie zrobisz, nic się nie wydarzy. 90 procent ludzi rezygnuje z ryzyka. Należę do pozostałych 10 procent.

Publikacja: 26.12.2023 12:25

„Sztuka komercyjna była dosyć hermetycznym światem, to nie był Nowy Jork Donalda Trumpa czy Paris Hi

„Sztuka komercyjna była dosyć hermetycznym światem, to nie był Nowy Jork Donalda Trumpa czy Paris Hilton. To miasto składa się z wielu światów istniejących równolegle. Często są one otoczone wysokim murem, ale w swoim światku czułem się bardzo komfortowo” – mówi Rafał Olbiński.

Foto: Marcin Klaban

Wywiad ukazał się pierwotnie w magazynie „Sukces” dostępnym dla prenumeratorów dziennika „Rzeczpospolita”

Mistrz. Tak o nim mówią. Nie ma w tym cienia przesady. Rafał Olbiński jest jednym z najbardziej cenionych polskich artystów, jedną z gwiazd polskiej szkoły plakatu, wybitnym plakacistą, ilustratorem i malarzem.

Sporą część dorosłego życia spędził w Nowym Jorku, mieście, o którym mówi, że codziennie rano lądują tam samoloty wypełnione artystami przekonanymi, że podbiją to miasto. On odniósł tam sukces, stał się rozpoznawalnym nowojorskim artystą. „Poczułem się trochę zmęczony tym miastem” – mówi.

Dlatego teraz czas na Warszawę, ale też – na Martynikę, na której od kilku lat spędza zimy. A w przyszłości? Kto wie. Może Paryż? „Mógłbym być jego częścią“ – rzuca, po czym dodaje, że przeprowadzka  byłaby problemem. „Mam coraz mniej czasu, bo pracy jest coraz więcej”.

Miałeś być architektem. Dlaczego nim nie zostałeś?

Rafał Olbiński: W tamtych czasach to nie miało sensu. Kończyłem architekturę w 1969 roku, to była epoka głębokiego Gomułki. Budowano tak, by na jak najmniejszej powierzchni pomieścić jak najwięcej ludzi. Wyobraź sobie – studiujesz architekturę, masz ambicje, chcesz podbijać świat wyjątkowymi budowlami, 
a okazuje się, że musisz projektować kratki do kaloryfera…

Co dała ci architektura?

RO: Na pewno szersze spojrzenie na to, co mnie otacza. Nauczyła, czym jest wartość wynikająca z połączenia sztuki z inżynierią, czyli logiki z emocją. Wpoiła szacunek do racjonalizmu, bo jeśli nie zbudujesz dobrej konstrukcji, to budynek się zawali. Niestety – dała mi też skrzywienie, które sprawia, że w moich obrazach czy plakatach wszystko musi być symetryczne (śmiech).

Zawsze poszukuję balansu, we współczesnej sztuce to choroba, ale choruję na to ze względu na studia architektoniczne, 
bo tam uczono nas dążenia do harmonii. 

Podobało mi się też to, że projektując, masz przed sobą cały katalog wyzwań, którym musisz sprostać. Trzeba łączyć wszystko: sztukę, rysunek i rzeźbę z inżynierią, matematyką czy psychologią, bo emocjonalne działanie architektury jest bardzo ważne. Dzięki łączeniu 
tak różnych sfer stajesz się cywilizowanym człowiekiem.

Kiedy uznałeś, że trzeba pójść inną drogą?

RO: Gdy byłem na studiach, w Polsce rosła popularność szkoły plakatu. To był ewenement. Na pierwszej stronie „Życia Warszawy”, wiodącego polskiego dziennika, publikowano najlepsze prace w konkursie na plakat miesiąca na ulicach Warszawy, rozpisywano się też o autorach prac. Dzisiaj to byłoby niemożliwe.

Dlaczego tak się działo?

RO: Plakat był wtedy ważny. Stał się czymś w rodzaju sportu narodowego, tak jak teraz skoki narciarskie, którymi emocjonuje się cała Polska. Wtedy Polska kulturalna fascynowała się plakatami. Każdy artysta chciał być plakacistą, bo liczył na to, że jego nazwisko trafi na pierwszą stronę jednej z najważniejszych 
gazet w Polsce. Jako student brałem udział w rozmaitych konkursach. Raz dostałem trzecią nagrodę, raz – drugą. Z tym wiązały się duże pieniądze, ale ważne było też poczucie, że trafiłem do przedsionka sławy. W pewnym momencie pomyślałem, 
że łatwiej być w Polsce plakacistą niż architektem. Starałem się o posadę asystenta Jana Bogusławskiego, który wygrał konkurs na projekt Ambasady Polski w Brazylii. Nieźle rysowałem, więc założyłem, że się załapię, ale nic z tego nie wyszło. Wtedy ostatecznie postanowiłem zostać artystą bohemy (śmiech).

Jako artysta prawie 35 lat spędziłeś w Nowym Jorku. Teraz piszesz o tym książkę. Jak podsumować tyle lat w Nowym Jorku w jednym tomie?

RO: Marcel Proust napisał siedem tomów, a czas odnalazł dopiero w ostatnim, więc nie wiadomo, jak to się potoczy w moim przypadku.

Najdłużej w życiu mieszkałem właśnie w Nowym Jorku, więc traktuję to miasto jak moje stare podwórko. 
Odwiedzam je regularnie i widzę, jak bardzo się zmienia. 

Jedna rzecz pozostaje niezmienna – żadne inne miejsce na świecie nie ma takiej oferty kulturalnej. Tam ciągle dzieje się coś nowego i ciekawego. Czegoś podobnego na taką skalę nie ma nigdzie.

Jak zmieniło się twoje myślenie o Nowym Jorku?

RO: Zupełnie inaczej wygląda to, gdy tam mieszkasz, walczysz i jesteś częścią tego organizmu, który oddycha, żyje i pompuje krew, a inaczej – gdy jesteś turystą, przyglądasz się Nowemu Jorkowi, liźniesz trochę kultury, a potem idziesz do dobrej restauracji. Nie musisz już walczyć, jesteś uprzywilejowany, bo twój budżet pozwala na to, żeby zatrzymać się w bardzo dobrym hotelu i chodzić do dobrych knajp. To zupełnie inna perspektywa. Leonard Cohen napisał kiedyś: „We were running for the money and the flesh”, goniliśmy za pieniądzem i za mięsem. Takie życie już mnie nie dotyczy. Być może jednak z dystansu dostrzegam więcej zjawisk i rzeczy, których nie zauważałem w czasach, gdy mieszkałem w Nowym Jorku? Byłem wówczas tak zajęty swoimi sprawami, że to wielkie miasto stanowiło jedynie tło – ładne, wysokie, zimą przeraźliwie zimne, latem upalne do przesady.

Gdzie dzisiaj jest twój dom?

RO: W pewnym momencie poczułem, że jest nim Nowy Jork. W 1985 roku pojechałem na wakacje do Paryża i spędziłem tam blisko trzy miesiące. Życie było cudowne, spotykałem się z kolegami, z którymi studiowałem architekturę, były kolacje i przyjęcia. Przez trzy miesiące nie robiłem nic innego. Pamiętam, że gdy wylądowałem na lotnisku JFK, poczułem, że wróciłem do domu.

Teraz domem jest Warszawa?

RO: Trochę tak, trochę nie. W ostatnich latach, z powodu pandemii, zimy zacząłem spędzać na Martynice. Mieszkam tam przez kilka miesięcy, mam widok na morze i zachody słońca. Na Martynice wymyśliłem celebrację zachodu słońca, bo ten niesamowity spektakl rozgrywa się przed moim oknem. Trwa dokładnie siedem sekund – od momentu, gdy słońce dotknie horyzontu, do chwili, kiedy za nim zniknie. W tym czasie wypijam lampkę bardzo dobrego rumu. To taki mój rytuał, nie wiem, co dokładnie oznacza (śmiech), ale wydaje mi się, że twoje miejsce jest tam, gdzie potrafisz stworzyć swój codzienny rytuał.

Jaki rytuał miałeś w Nowym Jorku?

RO: 20 lat mieszkałem na Queens, codziennie rano wsiadałem 
do metra, żeby dojechać na Manhattan, bo tam była moja pracownia. Podróż trwała jakieś 25 minut i codziennie przez te 20 lat w czasie podróży czytałem jakąś książkę. Rytuałem było też przejście do pracowni. Mijałem te same ulice, po drodze spoglądałem na Chrysler Building, który moim zdaniem jest najpiękniejszym wieżowcem, jaki kiedykolwiek powstał. Widać tam szaleństwo projektanta, który umieścił na fasadzie detale nawiązujące do motoryzacji. Być może, gdybym został architektem, projektowałbym właśnie takie budynki, łączące funkcję z emocjami. Po drodze do pracowni spotykałem codziennie tego samego żebraka. To był ortodoksyjny Żyd, chyba jedyny na całym Manhattanie, który zarabiał w ten sposób na życie. Każdego dnia zbierał pieniądze od kierowców samochodów, którzy wjeżdżali na Manhattan od strony Long Island. Zaprzyjaźniłem się z nim, witaliśmy się codziennie, rozmawialiśmy o sztuce. Jak na swój „zawód” był niesamowicie wykształconym człowiekiem. Takie właśnie codzienne rytuały sprawiają, że czujesz się częścią danego miejsca. Coś takiego mam w Warszawie, na Martynice też się to tworzy.

Pamiętasz moment, gdy Nowy Jork po raz pierwszy docenił cię jako artystę?

RO: Było parę takich sytuacji. Na pewno poczułem to, gdy od Miltona Glasera, jednego z najbardziej znanych amerykańskich grafików, dostałem zaproszenie do udziału w konkursie na plakat promujący Nowy Jork. Oprócz mnie wzięło w nim udział 14 osób, sami wybitni artyści. Wtedy po raz pierwszy poczułem się doceniony. Co jeszcze? Dostałem medale od Art Directors 
of New York czy od Society of Illustrators. To też nobilitowało, bo zgłoszeń było z reguły kilka tysięcy, do katalogu wybierano 400 osób, a medal otrzymywało ledwie kilka.

Sztuka komercyjna była dosyć hermetycznym światem, to nie był Nowy Jork Donalda Trumpa czy Paris Hilton, o którym lubią słuchać Polacy. To miasto składa się z wielu światów istniejących równolegle. Często są one otoczone wysokim murem, ale w swoim światku czułem się bardzo komfortowo. 

W pewnym momencie postanowiłem przejść na drugą stronę barykady, do świata sztuki pięknej, zresztą przypadkiem. Nagle znalazłem się na dużo większym polu bitwy, na którym były większe pieniądze, ale też mniej czytelne kryteria, bo margines korupcji na rynku sztuki był i jest niesamowicie duży. W moim 
poprzednim zawodzie kryteria były jasne. W świecie sztuk pięknych o kryteriach trudno było mówić, była za to manipulacja 
i korupcja. Radziłem sobie całkiem nieźle na tym rynku, 
ale mimo wszystko była to druga liga.

Dlaczego porzuciłeś Nowy Jork?

RO: Z wielu powodów. Po części zdecydowały względy osobiste, 
ale byłem też trochę zmęczony tym miastem. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym chciał zaistnieć w świecie wielkiej sztuki na takim poziomie, na jakim udało mi się to w sztuce komercyjnej, musiałbym się godzić na rzeczy, na które nie miałem ochoty. Musiałbym brać udział w grze pozorów, bywać tam, gdzie wypada, mieć romanse z naczelnymi pism o sztuce… Sukces był możliwy, bo to, co robiłem, było zauważane. Nie miałem jednak na to ochoty. Nie żałuję. Mam poczucie, że postąpiłem słusznie.

Mógłbyś znowu wyjechać i osiąść w obcym mieście?

RO: Pewnie tak. W moim przypadku nie chodzi o to, czy mnie na to stać, bo mogę sobie kupić mieszkanie w Paryżu. Problemem byłaby logistyka i przeprowadzka. Mam coraz mniej czasu, 
bo pracy robi się coraz więcej.

Dlaczego właśnie Paryż?

RO: Wyobrażam sobie, że mógłbym być częścią tego miasta. 
Jest oczywiście problem języka, ale zacząłem się uczyć francuskiego i jestem w stanie się porozumieć. Przy okazji nauki języka otworzył się przede mną uniwersytet kultury francuskiej, 
– stałem się mądrzejszym człowiekiem. Paru moich kolegów 
– architektów wciąż mieszka w tym mieście, więc miałbym swoją grupę wsparcia, a to ważne, żeby stworzyć sobie sieć znajomych.

Jesteś człowiekiem miasta?

RO: Zdecydowanie tak. Martynika jest tu wyjątkiem, ale tam z kolei mam coś innego. Wstaję rano, po kawie idę pływać i robię półtora kilometra w morzu. To mnie ustawia na cały dzień, pracuję do południa, a później idę na pole golfowe i gram do zachodu słońca. Czy można wyobrazić sobie coś lepszego? W Polsce czy w Nowym Jorku jest wtedy zima, a tam – fantastyczne światło, czyli coś, co dla mnie jest bardzo ważne. 
Na Martynice światło jest idealne. Oczywiście – brakuje mi tam dostępu do kultury, to jedyny minus. Ponieważ jednak spędzam na Martynice tylko kilka miesięcy w roku, jestem w stanie to wytrzymać. Wracam jako inny człowiek. Brzuch znika, znowu mieszczę się w spodnie, które kupiłem 20 lat temu 
– no i widzę postępy w golfie.

W twoich wywiadach często pada słowo „przypadek”. W tej rozmowie też się ono pojawiło. Wierzysz w siłę przypadku?

RO: W naszym życiu jest pełno przypadków. Codziennie stajemy przed dylematem: pójść tą czy tamtą stroną ulicy? To najprostszy do rozstrzygnięcia dylemat, ale są też trudniejsze. Ryzykować czy nie ryzykować w życiu?

90 procent ludzi rezygnuje z ryzyka. Należę do pozostałych 10 procent, wolę żałować tego, co zrobiłem, niż tego, czego nie zrobiłem. Wydaje mi się, że na dłuższą metę wyszedłem na tym dobrze.

Warto podejmować 
ryzyko. Jeśli tego nie robisz, nic się nie wydarzy. Przypadki, o których mówisz, najczęściej były wyborami, które podejmowałem. Oczywiście, sztuka polega na tym, by być przygotowanym na ten czy inny wybór. Trzeba mieć umiejętności, które pozwolą ci podjąć się ryzykownych scenariuszy.

Lubisz słowo „wena”?

RO: Natchnienie, inspiracja, wena – to wszystko bełkot. Ręce mi opadają, gdy słyszę artystów, którzy gadają o takich rzeczach. Wena to nic innego jak deadline czy honorarium. Najlepszą weną, jaką mogę sobie wyobrazić, były konkursy poetyckie organizowane przez cesarza Kaligulę. Jeśli jakiś wiersz mu się nie spodobał, nakazywał ścięcie poety. To dopiero jest inspiracja dla artysty!

Jaki masz sposób na pracę?

RO: Wstaję rano i idę do roboty, jak wszyscy. Na szczęście mam blisko, wystarczy przejść z sypialni do pracowni. Deadline, czyli termin oddania pracy, jest bardzo ważny – nie mam weny, jeśli nie mam terminu. Gdy pojawia się deadline, adrenalina zaczyna działać i nadchodzi wena.

Czym w takim razie jest natchnienie?

RO: To jest to, co masz w głowie. Zależy, co malujesz, jeśli przez całe życie tworzysz paski czy kółka, to jakiego natchnienia 
potrzebujesz, żeby malować w ten sposób? Natomiast są artyści, którzy robią coś więcej. Moje malarstwo bywa nazywane literackim czy opowiadającym. W takim przypadku liczy się to, co masz do opowiedzenia, jak budujesz bibliotekę skojarzeń.

Jak zapewniać sobie zapas kreatywności?

RO: Łapię się na tym, że jeśli mam jakiś projekt do zrealizowania, otwieram szeroko oczy i przyglądam się światu, a potem 
szukam połączeń. Metaforycznie rzecz ujmując – nasz świat to nitki symbolizujące różne wydarzenia, informacje, słowa, spotkania i ludzi. Idziemy przez pomieszczenie pełne tych wiszących nitek, a kreatywność pozwala nam je łączyć. To najprostsza definicja. Rzecz w tym, by tych nitek w twoim życiu było jak najwięcej, a nie tylko dwie, jedna z napisem „jestem głodny”, druga – „chce mi się pić”.

Marina Abramović powiedziała kiedyś, że sztuka powinna niepokoić, przewidywać przyszłość, stawiać pytania. Jaka twoim zdaniem jest rola sztuki?

RO: Powinna zaskakiwać rzeczywistość. Sztuka to patrzenie na rzeczywistość ze znakiem zapytania. Określenia można mnożyć, ale ważny jest moment niespodzianki, odkrywania w rzeczywistości tego, co nieoczywiste.

Czego szukasz w sztuce?

RO: Jest dla mnie ucieczką w ładniejszą przestrzeń, w stronę klasycznego piękna. Tworzę swój wyimaginowany świat, w którym nie ma agresji. Być może powinienem malować więcej rzeczy zaangażowanych, ale maluję ostatnio głównie dla siebie. Uprawiam coś na kształt poszukiwania zaginionych cywilizacji, podróżuję do świata romantycznej poezji i klasycznego teatru. To mój festiwal wyobraźni, mitologii i pięknych kobiet, które warto uwodzić, a nie tylko kopulować.

Skąd to u ciebie?

RO: Moi profesorowie z gimnazjum byli obsesyjnie zakochani w antyku i renesansie. To oni przekazali nam ten zachwyt, podlany dodatkowo polskim romantyzmem. Dzięki nim 
zanurzyłem się w tym świecie. Gdy byłem artystą komercyjnym, tworzyłem prace na każdy temat. Trochę mi tego dzisiaj brakuje. To było świetne ćwiczenie, raz robiłem ilustracje do „Playboya”, innym razem do kampanii reklamowej banku, potem ilustracje dla agencji reklamowych i do tekstów w „New York Timesie”. Do każdego tematu trzeba było znaleźć jakąś metaforę, to była fantastyczna szkoła i wiem, że nadal potrafię to robić.

W takim razie dlaczego się tym nie zajmujesz?

RO: Teraz mnóstwo ludzi komentuje to, co nas otacza. Nie chciałbym być jeszcze jednym komentarzem. A może okazałoby się, że moje komentarze są zbyt przeintelektualizowane, za bardzo metaforyczne, odbierane jedynie przez niewielką część społeczeństwa? Może nie byłoby na nie miejsca w społeczeństwie, w którym najważniejszy stał się wrzask? Nie potrafię wrzeszczeć. Albo inaczej – nie ciągnie mnie do tego.

Wywiad ukazał się pierwotnie w magazynie „Sukces” dostępnym dla prenumeratorów dziennika „Rzeczpospolita”

Mistrz. Tak o nim mówią. Nie ma w tym cienia przesady. Rafał Olbiński jest jednym z najbardziej cenionych polskich artystów, jedną z gwiazd polskiej szkoły plakatu, wybitnym plakacistą, ilustratorem i malarzem.

Pozostało 98% artykułu
Sukces Story
Powrót na szczyt światowej „stolicy miliarderów”. Najbogatsi zagłosowali nogami
Sukces Story
Hermès: najbogatsza rodzina Europy. Od siodeł do luksusowych torebek i apaszek
Sukces Story
Bertrand Piccard: zbyt długo jestem na lądzie. Nowy projekt słynnego odkrywcy
Sukces Story
Przemysław Klima: Dwie gwiazdki w przewodniku Michelin to wejście do innej ligi
Sukces Story
Anja Rubik, Zosia Zochniak, Marta Kołakowska: Na początku był pomysł