Artur Chołdzyński: Nie odrzucam projektów, które wymagają zaangażowania

Jest jednym z najbardziej wszechstronnych polskich architektów. Na koncie ma ponad 100 projektów, z których kilkadziesiąt zostało zrealizowanych, wśród nich są znane biurowce i budynki mieszkalne, a także stacje metra w Warszawie. Niedawno zaczął całkowicie nowy rozdział w karierze.

Publikacja: 28.06.2024 16:13

Artur Chołdzyński.

Artur Chołdzyński.

Foto: Archiwum prywatne

Nazwisko Chołdzyński w świecie polskich architektów otwiera bardzo wiele drzwi i budzi zrozumiały szacunek. Trudno się dziwić, bo z tym nazwiskiem związanych jest wiele cenionych realizacji w naszym kraju. Są wspólnym dziełem dwóch braci – Andrzeja i Artura. To oni odpowiadają m.in. za Centrum Giełdowe w Warszawie (wspólnie ze Stanisławem Fiszerem), a także za wygląd stacji Plac Wilsona, jeden z najbardziej rozpoznawalnych przystanków metra w Warszawie – by wymienić tylko dwie z wielu realizacji.

Artur Chołdzyński niedawno rozpoczął zupełnie nowy rozdział w swoim życiu zawodowym. Stworzył własną pracownię architektoniczną i pracuje na swój rachunek. „Moja kariera nigdy nie była kwestią ambicji ani tego, kim chcę być. Bardziej pasuje do tego słowo „pasja” lub „powołanie” – przyznaje Chołdzyński.

Artur Chołdzyński: największą wartością jest dla mnie praca i jej efekty

Pierwsze kroki w zawodzie architekta stawiałem jeszcze podczas studiów w Krakowie, kiedy jeden z moich nauczycieli zaproponował mi pracę przy opracowaniu swojego projektu. Skończyłem studia w 1994 roku, kiedy rynek natychmiast zatrudniał takich ludzi, 
jak ja i moi koledzy: bardzo dobrze wykształconych i przygotowanych do zawodu. Pracę rozpocząłem dosłownie następnego dnia po obronie dyplomu. Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę – dostałem do samodzielnego poprowadzenia projekt 
budynku centrali banku w ścisłym śródmieściu Lublina, w którym obecnie mieści się jedyny w Polsce Sąd Elektroniczny.

Czytaj więcej

Dom, który chroni przed kibicami. Słynny polski architekt projektuje w Niemczech

Rok później Zygmunt Stępiński, ówczesny szef Wydawnictwa Murator, obecny dyrektor Muzeum POLIN, ogłosił konkurs Fundacji Dom Dostępny. Miał on pokazać Polakom, że przy ograniczonym zasobie finansowym można wybudować własny dom, o którym większość z nas marzyła, marzy lub będzie marzyć. W konkursie trzeba było zaprojektować dom dla czteroosobowej rodziny, który miał kosztować ówczesne 75 000 zł, a w przypadku wygranej potwierdzić to, co się powiedziało, narysowało i policzyło, budując go.

Był to dla mnie uśmiech losu. Moją pracą dyplomową był projekt „Dom dla mnie” – wszystko, co związane z niewielkim, ekonomicznym domem, studiowałem przez rok i miałem w głowie wystarczająco dużo wniosków. Kiedy nasz zespół wygrał ten konkurs, zostałem po raz drugi rzucony na głęboką wodę – tym razem popularności. Konkurs był w Polsce wielkim wydarzeniem. Katalog pokonkursowy z naszym projektem na okładce można było kupić dosłownie w każdym kiosku, jeden z legendarnych dziennikarzy III Programu Polskiego Radia przeprowadził ze mną wywiad. Miałem wtedy 26 lat, a to wydarzenie umieściło mnie od razu w centrum zainteresowania. Szybko się jednak zorientowałem, że na nic się to nie przekłada. Nie poszły za tym materialne fajerwerki, nie wybudowano setek czy tysięcy domów według mojego projektu, na co liczyłem. Wtedy zrozumiałem, że największą wartością jest dla mnie sama praca i jej efekty, nie w postaci popularności, poklasku i fortuny. Dobrze jest zrobić coś prawdziwie wartościowego, co zostanie dostrzeżone i docenione przez innych.

Niczego nie muszę udowadniać

Po tym wydarzeniu nabrałem przekonania, że nie muszę niczego udowadniać. Nie kusiła mnie też popularność. Pracowałem wówczas nad budynkami, które nie powstawały dla zysku, lecz były potrzebne konkretnym ludziom do życia lub pracy, albo – jak w przypadku budynków użyteczności publicznej – były potrzebne państwu lub samorządowi. To, że będąc przed trzydziestką, miałem okazję zobaczyć z bliska, jak powstają budynki ważne dla szeroko zdefiniowanego społeczeństwa, było kolejnym zdarzeniem, które uformowało mnie zawodowo i pozwoliło upewnić się w przekonaniach.

Nigdy nie myślałem o sukcesie w kategoriach, w jakich najczęściej definiuje się go dzisiaj. Dla mnie ważne było, że robię to, co lubię, mogę się z tego utrzymać, a przy okazji mam wpływ na powstawanie czegoś potrzebnego i ciekawego. Było to wynikiem historycznych okoliczności i szczęścia – udało mi się znaleźć w odpowiednim miejscu i czasie. Ale też byłem dobrze przygotowany, żeby wykonać zadanie, które los przede mną postawił.

Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, ale wówczas, wychodząc z uczelni, ja i moi koledzy mieliśmy przed sobą rozwinięty czerwony dywan. Daliśmy się ponieść rzeczywistości. Nie mieliśmy wtedy pełnej świadomości wyjątkowości czasów i tego, co się dzieje na naszych oczach. Kiedy skończyły się projekty z przełomu wieków i nastał drapieżny kapitalizm, zacząłem pracować nad projektami komercyjnymi w dużym biurze w Warszawie. Dopiero po latach zdałem sobie sprawę, jak ważne było to, czego doświadczyłem przed trzydziestką.

Artur Chołdzyński: życie na dwa domy

Do 2004 roku większość projektów robiłem w rodzinnym Lublinie. Zbudowałem siedzibę centrali Pierwszego Komercyjnego Banku SA, budynki wielorodzinne dla spółdzielni mieszkaniowej, dla Towarzystwa Budownictwa Społecznego i dla jednego z pierwszych w mieście deweloperów, kamienicę w najbardziej prestiżowym miejscu centrum miasta, prywatną klinikę weterynaryjną, domy jednorodzinne dla zacnych rodzin lubelskich, siedzibę Telekomunikacji Polskiej – jeden z pierwszych budynków w Polsce w całości wykonany z betonu architektonicznego – oraz biurowce – siedziby lokalnych spółek akcyjnych i budynek dla Muzeum Wsi Lubelskiej. W Zamościu zbudowałem szkołę z internatem dla dzieci z niepełnosprawnością intelektualną, a w Nałęczowie – pensjonat.

W pewnym momencie wydawało mi się, że nie mam tam nic więcej do zaprojektowania. Zdarzało się, że do pracowni przychodził ktoś, kto widział jeden z moich budynków, i było to wystarczające, by zamówić projekt dla siebie. Po latach dowiedziałem się, że wielu moich kolegów, świetnych architektów, marzy o takim rodzaju uznania. Miałem 30 lat i dzieliłem swój czas pomiędzy pracownie, w których pracowałem: dwie w Lublinie i jedną w Warszawie, przez kilka lat żyłem „na dwa domy”. To był szalenie intensywny czas. Robiłem fantastyczne rzeczy, ale przyjmowałem to trochę za pewnik – nie zastanawiałem się, jak to się dzieje.

Na końcu trzeba coś zbudować

Na studiach uczyłem się od najlepszych polskich profesorów. Profesor Bohdan Lisowski w elegancki sposób mówił nam o pieniądzach w architekturze. Powtarzał wielokrotnie, że patrząc na wybitny budynek, nikt nie zapyta, jaki był budżet albo jak długo trwała inwestycja, dając do zrozumienia, że pieniądze i czas budowy nie są w architekturze wartością samą w sobie. Z kolei profesor Tomasz Mańkowski traktował wszystkich studentów jak kolegów architektów. Był zażenowany, kiedy 
musiał na egzaminie sprawdzać naszą wiedzę i wystawiać nam oceny. Byli też inni profesorowie: Janusz Bogdanowski, Witold Cęckiewicz, Stanisław Juchnowicz, Witold Korski, legendarne postacie. Wszczepiali nam fundamentalne wartości, przyjmowaliśmy je także podświadomie, przez samo obcowanie z nimi. W dodatku ta nauka była bezpłatna, jedynym kosztem, jaki musiałem ponosić, była konieczność przesiadania się na inny pociąg w Płaszowie o 3.00 nad ranem (śmiech).

Później także miałem szczęście, bo zawsze pracowałem z wybitnymi architektami.

Kiedy zaczynałem studia w Polsce lat 80. istniała „architektura rysowana” – także najlepsi architekci rysowali projekty teoretyczne, które nigdy nie zostały zrealizowane. To był oczywiście głównie wynik panującej wówczas w Polsce biedy. Architekci wiedzieli jednak zawsze, że architektura staje się architekturą dopiero wtedy, kiedy zbuduje się to, co zostało narysowane. Mnie niesłychanie ekscytuje to, że mogę zobaczyć powstający budynek, który urodził się w mojej wyobraźni. Bezcenna jest wtedy reakcja inwestora, kogoś, kto zamówił projekt i za to zapłacił. Zostałem kiedyś zaproszony na otwarcie domu, który zaprojektowałem. Był już skończony, posprzątany, pełen odświętnie ubranych gości. Moi inwestorzy powiedzieli: „Nie wiedzieliśmy, że to TAK będzie”, a ja widziałem ich zadowolenie i wiedziałem, że dobrze się w tym domu czują. Takie momenty są wspaniałą nagrodą.

Moja kariera nigdy nie była kwestią ambicji ani tego, kim chcę być. Bardziej pasuje do tego słowo „pasja” lub „powołanie”. Ostatnio słucham na YouTubie „Alfabetu Krzysztofa Zanussiego”. W jednym z odcinków cytowana była myśl reżysera Andrieja Tarkowskiego, że cel człowieka nie polega na tym, aby być szczęśliwym, ale by odnaleźć i realizować zadanie, które zostało mu przypisane na Ziemi, a szczęśliwym można przy tym bywać. Bardzo mi odpowiada taka metafizyka.

Jak przewidzieć przyszłość?

Sukcesem dla mnie jest to, że wiem, czego chcę, a czego nie chcę, i dzięki temu robię to, co chcę i co zgodnie z moim przekonaniem powinienem. Być może wydaje się to truizmem, ale mam świadomość, że dla wielu ludzi taki stan jest nieosiągalny. Przez całe życie jesteśmy skazani na dokonywanie wyborów: co jest ważne?, co jest dobre? Podczas pracy nad skomplikowanym projektem muszę podejmować najlepsze decyzje, na jakie mnie stać. Muszę przewidzieć, co może się wydarzyć z budynkiem w przyszłości. Staram się wszystko zrobić tak, żeby na końcu mieć poczucie 
dobrze wykonanej pracy. Taka praca wymaga też bycia bardzo 
krytycznym wobec siebie. Kiedy uda mi się zrobić coś tak, 
jak chciałem, cieszę się z tego.

W zawodzie architekta obraca się zawrotnymi budżetami, dziesiątkami, a nawet setkami milionów złotych. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek poniósł porażkę. Jestem przekonany, że z powodu mojej pracy nikt w żaden sposób nie ucierpiał, nie zbankrutował czy też nie stało się nic złego. Jestem odpowiedzialny za to, co robię. Nie odrzucam projektów, które są trudne lub wymagają więcej zaangażowania. Oczywiście zdarzało się, że coś, na co nie miałem wpływu, poszło nie tak. Są to na tyle małe rzeczy, że być może kiedyś przyjdzie ktoś, kto to poprawi. Świadomość tego przynosi mi spokój.

Artur Chołdzyński: zaczynam drugie okrążenie

Miałem 53 lata, kiedy zacząłem „drugie okrążenie” i założyłem własną pracownię. Już wcześniej bardzo chciałem się usamodzielnić, ale nie miałem zleceń, które by mi w tym pomogły. Aż tu nagle, w ciągu dwóch czy trzech tygodni, dostałem 12 zleceń na różnego typu projekty. Wiedziałem, że to jest moment, 
na który czekałem. Wiedziałem, jak wygląda praca w zespole dwu-, 
trzyosobowym, a jak w zespole 20- czy 30-osobowym. Wiedziałem, jakie problemy mają ci, którzy nimi zarządzają, i co robić, żeby nie wpaść w wir, z którego trudno się wydostać. Co muszę mieć, co mogę wynająć, do czego potrzebuję najlepszych ludzi, a do czego wystarczy ktoś, kto pracuje poprawnie. I właśnie tak zacząłem prowadzić swoją pracownię. Oczywiście, poczytuję sobie za sukces, że rzeczy się dzieją tak, jak tego chcę, ale ten „błyskawiczny” sukces i tych 12 projektów były poprzedzone 30 latami w pędzącym pociągu, z którego trudno było wysiąść.

Pracuję w tej chwili nad projektami w różnych skalach. Wszystkiemu poświęcam potrzebną uwagę. Na jednym biegunie jest przedmiot powszedniego użytku z porcelany, co do którego jestem przekonany, że może być ogromnym sukcesem. Na drugim – duży i wymagający projekt jednego z największych w Polsce ośrodków przechowywania danych cyfrowych, czyli coś, bez czego obecny świat by nie istniał. Także projekty urbanistyczne dużych zespołów mieszkaniowych powstające we współpracy z lokalnymi samorządami. Gdzieś pomiędzy jest budowa podwarszawskiej rezydencji, którą mają od czasu do czasu zamieszkiwać nawet cztery pokolenia jednej rodziny, co samo w sobie jest socjalnym eksperymentem. Kolejny rok pracuję też nad Centrum Pamięci na cmentarzu komunalnym pod Warszawą: niemal 2 tysiące kolumbariów i dwie kaplice cmentarne, jedna z nich jest podziemna. To bardzo wymagający projekt, który wychodzi naprzeciw naszej pięknej polskiej tradycji dbania o miejsca pochówku zmarłych, a jednocześnie oczywiste memento mori.

Nazwisko Chołdzyński w świecie polskich architektów otwiera bardzo wiele drzwi i budzi zrozumiały szacunek. Trudno się dziwić, bo z tym nazwiskiem związanych jest wiele cenionych realizacji w naszym kraju. Są wspólnym dziełem dwóch braci – Andrzeja i Artura. To oni odpowiadają m.in. za Centrum Giełdowe w Warszawie (wspólnie ze Stanisławem Fiszerem), a także za wygląd stacji Plac Wilsona, jeden z najbardziej rozpoznawalnych przystanków metra w Warszawie – by wymienić tylko dwie z wielu realizacji.

Pozostało 96% artykułu
Ludzie
To on ubrał Michała Probierza na Euro 2024. Michał Kędziora: Widać, że idzie szef
Ludzie
Omenaa Mensah, Rafał Brzoska: Każdy twardziel mięknie, gdy usłyszy „dziękuję”
Ludzie
Jannik Sinner: tenisista numer 1 na świecie stał się królem „cichego luksusu”
Ludzie
Roszada w imperium najbogatszego Europejczyka. Nowy faworyt do przejęcia władzy
Ludzie
Agnieszka Grochowska: Nie muszę przepraszać za to, że jestem