Po 16 latach i pięciu filmach Daniel Craig rozstaje się definitywnie z postacią Jamesa Bonda. Zrobił to we właściwym momencie. Jeszcze jeden film i wyglądałby karykaturalnie, jak Sean Connery w „Nigdy nie mów nigdy”, albo Roger Moore w „Moonrakerze”. Filmowo jest spełniony, finansowo też – za udział w „Nie czas umierać” zarobił aż 25 milionów dolarów.
Czytaj więcej
Nie ustają spekulacje dotyczące tego, kto zagra Bonda w kolejnych filmach. Mamy 2021 rok i dużo ważniejsze wydaje się „odkurzenie” tej postaci i rezygnacja z promowania szkodliwych zachowań – na przykład skłonności agenta 007 do alkoholu.
Jak go zapamiętamy? Jako aktora – bardzo dobrze, dał odtwarzanej przez siebie postaci energię i siłę, której w poprzednich latach często brakowało. O urodzie nie będziemy dyskutować, ale po tylu latach chyba wszyscy przywykli już do blond włosów i niebieskich oczu Craiga.
Jest jednak coś ważniejszego. Era Daniela Craiga to być może największa zmiana, która dokonała się w całym uniwersum Jamesa Bonda. Ukoronowaniem tej zmiany jest właśnie „Nie czas umierać”, w którym nie oglądamy żadnej „Bond Girl”.
Scenarzyści filmów o agencie 007 przez kilka ostatnich dekad przyzwyczaili nas do tego, że w filmach głównemu bohaterowi towarzyszą młode, skąpo odziane partnerki, wpatrzone w niego jak w obrazek. Ich zadaniem jest dostarczanie Bondowi rozrywki, gdy jej potrzebuje. 007 był więc kimś w rodzaju Hugh Hefnera, tyle że z pistoletem i w smokingu, a nie w piżamie. W ostatnich latach stało się jasne, że seksistowskie zagrywki są anachronizmem i pora z nimi zerwać. James Bond nie potrzebuje kobiet w roli gadżetów i błyskotek.