„Czekoladziarnia” w Oaxaca nie przypominała w niczym europejskich pijalni czekolady. Raczej sklep kolonialny, z ogromną wagą, zabytkową machiną do mielenia czekoladowych ziaren, jutowymi workami poukładanymi w pryzmy i kontuarem. Oaxaca jedno z niezwykłych magicznych meksykańskich miast. Sam Hernan Cortez, zdobywca Meksyku, długo zabiegał by zostać markizem tych ziem. Słynących ze złota i czekolady właśnie. Czekolady, którą Cortez przywiózł do Europy. W starożytnym Meksyku czekolada była napojem i to napojem świętym. Ziaren kakaowca używano jako waluty, były więc na wagę złota. Ponoć to dzięki ich dostatkowi Majowie poznali wielkie liczby, które pozwoliły na stworzenie kalendarza na wiele wieków. Dziś Oaxaca to urocze miasteczko, nieco prowincjonalne ale klimatyczne.
Tu poznałam Martina, który zaprowadził mnie do czekoladziarni właśnie. Trochę na uboczu, sama pewnie bym jej nie znalazła. Szatańsko się uśmiechnął i zapytał – chcesz poznać smak prawdziwej czekolady? Jasne, że chciałam. Wyobrażałam ją sobie jeszcze bardziej aromatyczną, taką jak lubię, w której słodycz dominuje nad goryczką. No i wiedząc jakie cuda potrafią wykonać europejscy cukiernicy zastanawiałam się nad kształtem owej czekolady. Tymczasem dostałam kubek gęstego płynu w czerwonym odcieniu z pierzynką pianki. Później się dowiedziałam, że owa pianka powstaje podczas wielokrotnego przelewania napoju z jednego naczynia do drugiego.
Pachniał pięknie – czekoladowo ale kiedy spróbowałam poczułam palący ostro-gorzki smak. Nie tego się spodziewałam. Martin miał lekko rozbawioną minę.