Rodrigo De La Garza: „moja moda jest mniej tradycyjna”

Życiorys ma równie ekstrawagancki, co wiele jego garniturów. Pochodzi z Meksyku. Jako dziecko przeniósł się z rodzicami do USA, a stamtąd, po pięcioletniej służbie w US Navy, trafił do Europy. Importował alpaki z Chile, z firmy jego matki. Dziś mieszka w Polsce, tutaj ma swoje krawieckie atelier.

Publikacja: 17.04.2020 10:41

Rodrigo de la Garza

Rodrigo de la Garza

Foto: Rodrigo de la Garza. Fot: archiwum prywatne

Jak taki ekscentryk odnajduje się w przymusowej izolacji? Tak sobie. Zwłaszcza, że nie potrafi usiedzieć na miejscu. – Nie widując klientów planuję kolekcję, pracuję nad nowymi pomysłami marketingowymi, nawet szlifuję mój polski. A wieczorami tańczę z żoną – tłumaczy Rodrigo.

Taniec odstresowuje? Owszem, choć – jak mówi – 80 procent jego przychodów bierze się z szycia na miarę, o którym na razie może zapomnieć. Mimo wszystko nie jest źle. Choć na co dzień mieszka z żoną w Warszawie, na czas pandemii urządzili się w Gdańsku, bo tam jego partnerka pracuje przy projekcie w PWC.

– Zwykle jesteśmy w rozjazdach; teraz wreszcie możemy być razem. No i powietrze jest lepsze w Gdańsku – mówi Rodrigo. Nawet, jeśli może nim się na cieszyć głównie na balkonie.

Ludzie potrzebują piękna

Szczęśliwie zimą podjął kilka istotnych decyzji biznesowych. Na przykład zamknął swój salon przy Mokotowskiej w Warszawie. Jego utrzymanie było kosztowne i jednocześnie mało sensowne. Jak przyznaje Rodrigo, 90 proc. klientów umawiało się z nim na indywidualne przymiarki. Trzymanie otwartego dla wszystkich sklepu mijało się z celem.

De La Garza otworzył za to atelier przy Nowogrodzkiej, tam przyjmuje klientów po wcześniejszym umówieniu. Pojawił się też z kolekcją w HE Concept Store w warszawskim hotelu Raffles Europejski, obok innych projektantów i marek. Dzięki temu, jak twiedzi, ma dzisiaj względny spokój finansowy.

A co jeśli wraz z końcem pandemii mężczyźni przestaną nosić garnitury? – Nie wierzę w to – odparowuje Rodrigo. – Część moich klientów to ludzie biznesu, prawnicy, maklerzy. Nie założą dżinsów i T-shirtów – dodaje.

– Tak samo w przypadku mężczyzn szyjących ubrania na ślub, oni nadal przecież będą potrzebować garnituru. I choć dziś może są ważniejsze rzeczy niż ubrania, zawsze będzie istnieć grupa przywiązująca uwagę do luksusu, do formy. Zawsze istnieć będzie potrzeba piękna i całej tej „glamourowej” otoczki – uważa De La Garza.

A jeśli naprawdę nie będą już chcieli nosić nie garniturów, to i tak nie zrezygnują – jak twierdzi Rodrigo – z koszul, płaszcza, butów. Jest o to spokojny; zwłaszcza że oferuje każdy z tych elementów garderoby.

Widzi jednak, że zmieniają się potrzeby i – ogólnie – rodzaj klienta. Dziś około 30 procent wszystkich zamówień, które otrzymuje dotyczy strojów ślubnych, drugie tyle – biznesowych.

"Garnitury z pracowni Rodrigo De La Garza"

Garnitury z pracowni Rodrigo De La Garza. Fot: archiwum prywatne

sukces.rp.pl

Czterdzieści procent zaś to sportowe marynarki na „casual friday” czy randki, wygodne garnitury na podróż oraz ogólnie – rzeczy robione na miarę i zaprojektowane specjalnie dla klientów, dla radości noszenia na dowolne okazje.

To zmiana, bo jak twierdzi, w pierwszych latach 95 proc. jego klientów oczekiwało strojów biznesowych. – Ciągle szyłem granatowe, względnie niebieskie garnitury. To i tak był sukces, bo początkowo oczekiwano ode mnie przede wszystkim szarości – wspomina Rodrigo.

Każdy kolor, byle szary

Gdy zaczynał w tym biznesie, miał wrażenie, że polska ulica składa się z dziesięciu różnych odcieni tego koloru.

Zastanawiałem się wtedy, czy dostosować się do panujących tu trendów, czy pójść pod prąd i zaproponować coś innego – mówi Rodrigo.

Wybrał to drugie rozwiązanie. Podczas pierwszego pokazu na wybieg puścił modeli w garniturach w kolorach lawendy, purpury, oranżu, czerwieni. Klientela, delikatnie mówiąc, nie oszalała.

– Nieliczni zaczęli jednak do mnie zagadywać: „całkiem fajne jest to, co robisz, ja też chcę taki garnitur, ale szary”. Gdy uszył im szary, odważyli się na kolejny , w tym samym kolorze. Z czasem pojawiały się inne barwy akceptowane w formalnym dress codzie.

Dla jednego z klientów uszył już siedemnaście granatowych garniturów. – Miały różne detale, minimalnie inne kroje, ale nadal było to siedemnaście niebieskich garniturów – przyznaje De La Garza. – Z drugiej strony, może to i lepiej; nie wszystkim pasują intensywne barwy. Karnacja wielu Polaków nie jest stworzona do noszenia ubrań pomarańczowych czy żółtych – mówi Rodrigo.

Z czasem Polacy przekonali się do kolorów typu camel, a ci najodważniejsi nie boją się wyrazistych wzorów i pełnej palety barw. Rodrigo mówi, że zdarzało mu się tworzyć garnitur w motyw kwiatowy, zaczerpnięty folkloru południowej Polski czy garnitur na podobieństwo uszytej przez niego pidżamy, „z jedwabiu, którego używa Gucci”.

"Rodrigo de la Garza i Marcin Prokop"

Rodrigo de la Garza i Marcin Prokop. Fot: archiwum prywatne

sukces.rp.pl

Ekscentryczne garnitury projektuje dla Marcina Prokopa, którego jest prywatnym krawcem. Ostatnio – w kolorze neonowej zieleni. – Znamy się i przyjaźnimy od sześciu lat. Marcin lubi klasykę, ale nie stroni od eksperymentów – opowiada Rodrigo. – Myślę, że pomogłem mu dopracować jego wizerunek i styl; dziś rozumiemy się bez słów. Dzwonię i mówię: „wpadaj, mam dla ciebie garnitur”, a on wie, że będzie mu się to podobać. Ufa mi – cieszy się De La Garza.

Spełnienie marzeń, czyli krawiectwo

Do 2010 roku Rodrigo zajmował się nie krawiectwem, ale alpakami. To rodzinny biznes, założony przez jego matkę, dziś mieszkającą w Chile. Jedna jego część to hodowla tych zwierząt na słynną luksusową wełnę. Rodrigo kupuje ją do swoich kolekcji.

Ludzie kupują też alpaki, by je hodować i na nich zarabiać, sprzedając młode. Takie rancza liczą od pięciu do stu alpak. Firma jego matki wysyłała już alpaki między innymi do USA, Kanady, RPA, Anglii czy właśnie Polski, do której Rodrigo przyjechał w 2004 roku, dzięki namowie przyjaciółki.

Gdy zakończył biznes z alpakami i nie wiedział, co dalej robić w życiu, uznał że może czas spełnić marzenia i pójść w krawiectwo. Po naukę wybrał się do Neapolu.

Przeszedłem się po małych zakładach krawieckich czy wręcz sklepach z pytaniem, kto mógłby przyjąć mnie na staż. Prawie wszyscy odpowiadali mi, że chyba jestem stuknięty: nie miałem prawie żadnego doświadczenia. W końcu znalazłem pracownię z 70-letnią tradycją, gdzie przyjęli mnie na trzymiesięczne przyuczenie.

– Trwa wielka debata, czy lepsze jest męskie krawiectwo angielskie, czy włoskie. Mnie bardziej odpowiada to drugie, bo wydaje mi się bardziej dopasowane, wyrafinowane – przekonuje Rodrigo.

Neapolitańskie krawiectwo dodatkowo jest bardziej nonszalanckie, ma szersze klapy, inny typ ramion. Jest niby bardziej casualowe i sygnalizujące „nie biorę mody na serio”, przy jednoczesnym zwracaniu uwagę na to, jak się wygląda.

Gdy Rodrigo wrócił do Polski, zaczął pracować nad pierwszą kolekcją. Firmę założył równo 10 lat temu. Zaczęło się od falstartu, bo planowane na 10 kwietnia 2010 roku otwarcie nie doszło do skutku z wiadomych względów.

Dziś prowadzi też usługę „mobilny krawiec”, w Polsce jeździ na indywidualne spotkania do Szczecina, Wrocławia, Katowic czy Olsztyna; za granicą – jeszcze pod koniec lutego poleciał na spotkanie z klientami do Londynu.

"Rodrigo De La Garza"

Rodrigo De La Garza

sukces.rp.pl

Brzmi to jak wożenie drewna do lasu, ale Rodrigo przekonuje, że ma czasami przewagę nad słynnymi krawcami z londyńsiej ulicy Savile  Row. – Po pierwsze, mam lepsze ceny, przy takiej samej jakości i takich samych tkaninach – tłumaczy. – Po drugie, moja moda jest mniej tradycyjna. Początkowo klienci zamawiali u mnie głównie koszule, dzisiaj – całą garderobę.

Z klientami spotykał się też m.in. w Zurychu, Oslo czy Singapurze. Skąd o nim się dowiedzieli? Zazwyczaj z imprez. Do Singapuru poleciał od razu na przymiarki do kilku klientów, których poznał wcześniej w Dubaju. –Przy okazji zawsze robię sobie wakacje – cieszy się Rodrigo De La Garza.

A Meksyk? Jego rodzina rozjechała się po świecie, m.in. po Włoszech i Ameryce Południowej, dlatego w ojczyźnie mieszkają obecnie jedynie przyjaciele i dalsi krewni Rodriga. Nie był w Meksyku blisko trzy lata. – Świetna kultura i genialne jedzenie; szkoda tylko, że jest tam tak niebezpiecznie – podsumowuje swoją ojczyznę.

Co zamierza, gdy skończy się kwarantanna? – Po pierwsze, wznowię przerwane w marcu prace nad nową kolekcją – zapowiada Rodrigo. – Po drugie, obdzwonię klientów z informacją, że znów działam. Po trzecie, pójdę do baru i zamówię z żoną tacos – wylicza.

Jak taki ekscentryk odnajduje się w przymusowej izolacji? Tak sobie. Zwłaszcza, że nie potrafi usiedzieć na miejscu. – Nie widując klientów planuję kolekcję, pracuję nad nowymi pomysłami marketingowymi, nawet szlifuję mój polski. A wieczorami tańczę z żoną – tłumaczy Rodrigo.

Taniec odstresowuje? Owszem, choć – jak mówi – 80 procent jego przychodów bierze się z szycia na miarę, o którym na razie może zapomnieć. Mimo wszystko nie jest źle. Choć na co dzień mieszka z żoną w Warszawie, na czas pandemii urządzili się w Gdańsku, bo tam jego partnerka pracuje przy projekcie w PWC.

Pozostało 93% artykułu
Świat po pandemii
Raport: 4. falę pandemii najlepiej spędzić w Europie – ale nie w Polsce
Świat po pandemii
Tak zmienią się hotelowe śniadania po pandemii
Świat po pandemii
Po pandemii dresy szyją nawet słynni londyńscy krawcy
Świat po pandemii
Znika biurowy dress code: odtąd ma być wygodnie